Stoi na stacji lokomotywa


Dawno, dawno temu, w czasach, gdy Wrocław pod rządami znakomitego nadburmistrza, dr. Georga Bendera nabierał wielkomiejskiego sznytu, a urzędnicy magistraccy otwierali nowe mosty, szpitale, szkoły i łaźnie miejskie, na Rossplatz czyli placu Końskim, dzisiaj zajętym przez księdza Staszica, zagwizdała ciuchcia.

Miała szumną nazwę – Kolejka Wrocławsko-Trzebnicko-Prusicka – choć sama była skromna, wąskotorowa. Ruszyła w daleki świat w styczniu 1899 roku, z wygodnego dworca, gdzie urządzono nawet bufet dla pasażerów. Zima była łagodna, więc inwestycję skończono pół roku przed terminem ustalonym w dokumencie koncesyjnym.
Trasa prowadziła dzisiejszymi ulicami Pomorską, Władysława Reymonta przez most Osobowicki, a dalej jednym torem poza ówczesne granice miasta: przez Karłowice, Poświętne, Widawę, Psary do stacji w Wysokim Kościele, i dalej, do Trzebnicy i Prusic. W sumie 41 km wzdłuż szosy Wrocław-Leszno. Właścicielem była spółka akcyjna, której prezydent rejencji wrocławskiej udzielił 99-letniej koncesji na przewóz osób i towarów. Pasażerów nie brakowało, w czasie I wojny światowej nawet 600 tysięcy rocznie wsiadało do wagoników. Mieszkańcy okolicznych miasteczek jeździli do Wrocławia do pracy i szkół, do Trzebnicy natomiast podróżowali pielgrzymi i kuracjusze uzdrowiska. Towarowe wagony woziły zboże, buraki, węgiel, nawozy, drewno i wódkę.

Początkowo ciuchcia sunąca ulicami Wrocławia wywoływała wściekłość furmanów i protesty mieszkańców okolicznych domów. Gęste kłęby czarnego dymu i obłoki pary wprawiały w popłoch bojaźliwe śląskie konie, a dym, hałas i lecące z komina parowozu iskry doprowadzały do szału ludzi. Zarząd kolejki sumitował się wprawdzie, że podnosi systematycznie kwalifikacje maszynistów i dróżników, wytykał woźnicom, że nie przestrzegają przepisów drogowych i są „na gazie”, ale kolejka też pędziła z nadmierną szybkością, a nawet się kilka razy wykoleiła. Dlatego w 1901 roku maszynistom surowo przykazano, aby w mieście jechali z prędkością 10 km/h.

Dojazd z Trzebnicy do wrocławskiego dworca zabierał – według rozkładu z 1944 roku – 1 godzinę 45 minut, czyli średnia prędkość wynosiła 14,8 km/h. Droga powrotna zajmowała 5 minut więcej, bo ciuchcia musiała się wdrapać na trzebnickie pagórki, prawie 100 metrów wysokości! Nazywano ją pieszczotliwie Pędzącym Rolandem albo Latającym Trzebniczaninem.
Interes kwitł aż do 1951 roku. Najpierw zamknięto miejski odcinek kolejki, a stację przeniesiono na ul. Na Polance. 16 lat później wstrzymano ruch na całej trasie. Okoliczna ludność próbowała zapobiec likwidacji linii. Wiedząc, że ostatni pociąg dojechawszy do Trzebnicy Gaj nigdy już nie wróci, zablokowano tor na stacji Piotrkowiczki, ale milicjanci dopilnowali, żeby wagon motorowy dotarł do celu. Po kolejce została stacja, dziś w posiadaniu parafii pw. św. Bonifacego, oraz... kawałek torów wychodzący ze stacji. Tylko wtajemniczeni wiedzą, dokąd wiodły.

Beata Maciejewska

UWAGA! Ten serwis używa cookies.

W naszym serwisie stosuje się pliki cookies, które są zapisywane na dysku urządzenia końcowego użytkownika w celu ułatwienia nawigacji oraz dostosowania serwisu do preferencji użytkownika. Szczegółowe informacje o plikach cookies znajdziesz w Polityce Prywatności. Czytaj więcej…

Rozumiem
Newsletter Melomana
Zapowiadamy nowe koncerty, przypominamy o starcie sprzedaży biletów, dajemy znać o ostatnich wolnych miejscach
Zapisz się