Krajobraz po rewolucji
1990–2000

Tournée po Hiszpanii, sukcesy na koncertach w Niemczech, Midori z Guarnerim we Wrocławiu – lata 90. nie były najgorsze, choć transformacja polityczna w świecie sztuki przebiegała wyjątkowo boleśnie.

Przede wszystkim brakowało pieniędzy i decyzji, kto ma odpowiadać za poszczególne instytucje kultury.

Ale skoro Wrocław wstępował na nową drogę życia jako bankrut – miał deficyt w wysokości 90 miliardów starych złotych, a jedynym źródłem dochodów były opłaty czynszowe i podatek od psów – trudności Filharmonii tym bardziej nie znajdowały większego oddźwięku. Melomani domagali się wysokiego poziomu i potrafili docenić dobre koncerty – Kaja Danczowska napisała w księdze pamiątkowej, że grała „na zakończenie sezonu 1991/1992, znów w pełnej sali Filharmonii Wrocławskiej! – i cieszę się z tego! – i dziękuję! – i życzę najlepiej na przyszłe liczne sezony”. Nie było to jednak łatwe.

Dyrektor Marek Pijarowski z wielkim trudem przeprowadzał zespół przez porohy wolnego rynku, musiał odpowiadać na pytania dziennikarzy i krytyków muzycznych, dlaczego tak mało gwiazd (instrumentalistów, dyrygentów, orkiestr) występuje we Wrocławiu, ale choć brakowało pieniędzy na gaże dla tych największych, sporo głośnych nazwisk udało się do Wrocławia ściągnąć.
Sensacją był występ japońskiej skrzypaczki Midori. Jej błyskotliwa kariera rozpoczęła się w 1982 roku, kiedy jako cudowne dziecko została zaproszona przez Zubina Mehtę do udziału w koncercie noworocznym New York Philharmonic. Solową grę skrzypaczki publiczność nagrodziła owacją. Miała wtedy dopiero dziewięć lat, wcześniej lekcje gry na skrzypcach pobierała u matki i właśnie przyjechała do Nowego Jorku uczyć się w Julliard School of Music. Do Wrocławia przyjechała już jako gwiazda, występująca na najważniejszych estradach świata, jej album z kaprysami Niccola Paganiniego dostał w 1990 roku nominację do nagrody Grammy. Nie zjawiła się sama, przywiozła swoje słynne skrzypce Guarneriego z 1735 roku, co wzbudziło zrozumiałe emocje. Bo choć Julian Tuwim uznał, że to „przyrząd do łaskotania wnętrz ucha za pomocą tarcia końskiego ogona o wnętrzności barana”, w wykonaniu genialnego lutnika ów przyrząd staje się wielkim skarbem (dosłownie, bo kosztuje nawet kilka milionów euro). No i jak cudownie łaskotał uszy wrocławskich melomanów…

Nie zawiedli się też słuchacze koncertu Aleksieja Sułtanowa – kontrowersyjnego laureata XIII Konkursu Chopinowskiego (1995). Grał niezwykle efektownie, szedł jak burza do finału, publiczność padła przed nim na kolana i przyznała swoją nagrodę. Wygrał Konkurs Chopinowski ex aequo z Francuzem Philippe’em Giusiano, co wprawiło wszystkich w osłupienie, bo górował nad Giusiano techniką i oryginalnością. Obaj zajęli drugie miejsce, pierwszego nie przyznano. Sułtanow nie chciał odebrać nagrody, bo uważał, że należy mu się pierwsze miejsce. I wrocławianie mieli okazję przekonać się, że nie była to megalomania 26-letniego pianisty. Zdobył opinię jednego z największych talentów XX-wiecznej pianistyki, ci, co go słyszeli na żywo mogą uważać się za szczęściarzy, bo jego kariera była niczym rozbłysk meteorytu – zmarł w 2005 roku po długiej chorobie.

Jak zwykle ogromnym powodzeniem cieszył się koncert Garricka Ohlssohna, a także kilku laureatów Konkursu Chopinowskiego z 1990 roku, m.in. Kevina Kennera (USA). Komplety publiczności ściągali znakomici wioliniści: Eugen Sarbu (rumuński skrzypek z Wielkiej Brytanii), Vadim Brodski, Grigorij Żislin i Olga Parchomienko z Rosji, Murat-Ally Renat z Kirgistanu, Francesco Manara z Włoch oraz polscy tryumfatorzy Konkursu im. Henryka Wieniawskiego – Bartłomiej Nizioł i Piotr Pławner.
Przyjeżdżały do nas w gości kwartety smyczkowe („Modigliani”, „Amadeus”, „Dante” i Kwartet kontrabasowy z Austrii), orkiestry i chóry („Europera”, The Oakland Youth Orchestra i Duquesne University Chamber Singers z USA oraz chór „Toho Music Academy Tokyo” z Japonii), występowali z wrocławskimi filharmonikami tak znakomici dyrygenci, jak Antoni Wit czy Jerzy Maksymiuk.

Ale nie da się ukryć, że problemy finansowe skutecznie tłumiły ambicje Filharmonii, trzeba było coraz mocniej zaciskać pasa. U schyłku dekady orkiestra grała tylko jeden koncert w tygodniu, zagraniczne gwiazdy przestały przyjeżdżać, a rodzime występowały z sentymentu. Na szczęście wielu czuło emocjonalny związek z Wrocławiem, więc melomani mieli przyjemność słuchać m.in. Haliny Czerny-Stefańskiej, Barbary Hesse-Bukowskiej, Piotra Palecznego, Konstantego Kulki i Krzysztofa Jabłońskiego.

Wśród rozmaitych plag spadających na Filharmonię w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku, znalazła się równie powódź. W 1997 roku Odra popłynęła wartkim nurtem ulicą Piłsudskiego, zagarniając po drodze budynek Filharmonii. Szkody były znaczne, lecz udało się nie tylko porządnie wyremontować cały gmach, ale i rozbudować go, dzięki czemu zyskano dwa piętra i na nowo urządzono salę koncertową.

Jednak dyrektor Marek Pijarowski, który w 2001 roku zakończył swoją współpracę z Wrocławiem, tłumaczył w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że to nie są warunki dające szansę na sukces: „Pierwsze pytanie impresariów dyrygentów i solistów brzmi zawsze: »Jaką macie salę?«. »Na 450 miejsc« – odpowiadam. A oni na to: »Ale ja pytam o dużą salę, nie o kameralną«. I rozmowa na tym się kończy. Wrocław zasługuje na salę koncertową na 1000–1200 miejsc, z organami, przyzwoitą akustyką”. Nadchodziła kolejna rewolucja.

Beata Maciejewska dla miesięcznika Muzyka w mieście

Newsletter Melomana
Zapowiadamy nowe koncerty, przypominamy o starcie sprzedaży biletów, dajemy znać o ostatnich wolnych miejscach
Zapisz się